„Maleficent”, to nie był ostatni film Jolie
Film, w którym główna bohaterka Charles’a Perraulta została sprowadzona do roli drugoplanowej. Za to otrzymujemy kilka prostych przepisów, na baśń. W jednym z nich Angelina Jolie pokazuje, jak można zagrać wróżkę bez skrzydeł. Recenzja filmu „Maleficent”.
Jest rok 2018. Miałem w nim okazję zobaczyć obraz sprzed czterech lat, który pamiętam jako, rzekome, pożegnanie Angeliny Jolie z wielkim ekranem. Miałem w końcu okazję zobaczyć „Maleficent” w reżyserii Roberta Stromberga i chętnie podzielę się z czytelnikami kilkoma uwagami, które pozostawił we mnie ten baśniowy film. Warto podkreślić, że niebawem zobaczymy drugą część tej adaptacji klasycznej opowieści. Na 2018 r. bowiem przewidziano premierę „Maleficent 2”, choć niewiele o tym obrazie jeszcze wiadomo. Może nie pojawi się na dużym ekranie tak szybko, jak informują kinowe media.
No, ale skupmy się na pierwszej części… jedynej bądź co bądź. Jak w każdej recenzji zacznijmy od rysu fabularnego, bo mam wrażenie, że to konieczne.
Baśń
Stromberg i scenarzystka Linda Woolverton zabierają widza w półtoragodzinną adaptację sławnej baśni Charles’a Perraulta – „Śpiąca Królewna”. Warto tu zaznaczyć, że nie jest to do końca jego baśń, bo to opowieść spisana przez niego w XIX w. Jak wiele legend i podań i ta ma ludową genezę. Co udało mi się ustalić Perrault miał spisać ją w Ussé nad Loarą. Odwiedził zamek w tym mieście. Jak, dla dobrej baśni przystało, ów zamek miał być inspiracją dla występującego w opowieści zamczyska. Początek historii w filmie zaczyna się wcześniej niż w oryginale. Więcej. Cała opowieść o Śpiącej Królewnie de facto to tylko element innej, bardziej przemyślanej historii zapisanej na kartach scenariusza. Ta jest bardziej niewinna i w konsekwencji bardziej charakterystyczna, niż typowa opowieść o zranionej na wrzecionie panience. Oto świat naszego filmu opiera się o dychotomię dwóch krain istniejących obok siebie. Jest to kraina ludzi, rządzona przez króla i z drugiej strony magiczna dolina wróżek, baśniowych roślin i nienaturalnych świateł. W tej drugiej krainie znajdujemy Diabolinę (dość niefortunne przetłumaczenie imienia bohaterki). Wróżkę o pięknych skrzydłach, która zakochuje się w młodym chłopcu. Ów przez przypadek zabłądził do baśniowej doliny. Nie powinno go tu być. Diabolinę i chłopca łączy uczucie, które potem przekształci się przez chciwość, zawiść, chęć zemsty w klątwę. Tę nasza bohaterka nałoży właśnie na młode dziecko – imieniem Aurora (Elle Fanning). Ona to jest śpiącą królewną.Emocje są proste i to wystarczy
Historia w tym obrazie opiera się na jednym łatwym triku, który jak się okazuje ostatecznie potrafił unieść ciężar tej opowieści. Cóż po głębszym zastanowieniu nie ma czego dźwigać. Ów trik to prostota, która bije niemal z każdego elementu składowego „Maleficent”. Jest w kreowanym świecie. Jest w motywacji do czynów, których dokonują bohaterowie. Jest w końcu w warstwach tego filmu. Jest ich mało, ale wystarczy by utrzymać uwagę.Bohaterowie są prości, bo są definiowani przez jedną, emocję w konkretnej chwili. Konflikty między nimi są proste, bo też są oparte o jedną emocję.Tak oto Diabolina na początku historii jest naiwna. Potem jest wściekła. By przez obojętność ponownie wzbudzić w sobie miłość na koniec filmu. Ups… streściłem Wam fabułę. Przypadek (śmiech). Warto spojrzeć też na inne postaci, by zarysować jak to działa. Stefan (Sharlto Copley) zaczyna jako naiwny młodzieniaszek, by potem stać się chciwym, pazernym królem, aż w końcu chorym z nienawiści człowiekiem. Równie prosta jest w drugiej połowie filmu Aurora. Oto typowa baśniowa księżniczka. Ładna, miła, urzekająca, jak jej nie kochać? I teraz czekam na to pytanie:
Ale Gabriel? Jak to możliwe, przecież proste historie i prości bohaterowie to sztampa. Dlaczego piszesz o tym jak o dobrym filmie?Piszę tak, a nie inaczej, bo gatunek jakim jest baśń, a tym jest ten film, pozwala na tę prostotę. Gatunek ją usprawiedliwia.